12 maja 2011

Przebudzenie Wiosny cd.

Jeśli komuś się zechce przeczytać mój zmanierowany pean na cześć musicalu, oto i on ;)

Pierwsze co muszę powiedzieć: nie traktuję polskiej wersji równoznacznie z broadwayowską. Myślę o niej bardziej jako o czymś w rodzaju interpretacji i można powiedzieć zgoła osobnego tworu. Pewnie, mogłabym sobie porównywać obie (co zresztą zaraz zrobię), ale nie po to, by się oburzać, cudować, bo nie o to chodzi :) Są dzieła, których modyfikowanie nie ma najmniejszego sensu, jednak to stwierdzenie dotyczy raczej drastycznych zmian fabularnych, a takie tu nie nastąpiły.

Do rzeczy, wszystkie moje małe irytacje wyjdą w praniu ;)

Na samym początku zaskoczył mnie fakt, że nasz 4 rząd, tak naprawdę okazał się być drugim. Kupując bilety, nikt mnie nie poinformował o tym, że scena będzie trochę wysunięta w publiczność (co jak rozumiem, miało zastępować ławki na scenie, z oryginalnej wersji) i zastanawiam się, co z osobami, które kupiły bilety na miejsca w pierwszych dwóch rzędach :P W zasadzie, wybrałam dalsze miejsca, bo chciałam patrzeć na wszystko z lepszej perspektywy, ale i tak było jak najbardziej w porządku.

Jeśli chodzi o scenografię, to hm, tu właśnie widzę paradoks. Z jednej strony, bardzo mi się podobała; stare, pomalowane i obdrapane ławki i ruchome powiedzmy trybuny, robiły świetne wrażenie. Jednakże, pozwolę sobie w tym momencie porównać polski tył sceny z wersją broadwayowską: ceglasta ściana, na niej mnóstwo fajnych szczegółów budujących klimat, cienkie neony po bokach – me gusta, ale nie u nas. Rozumiem, może w Rozrywce się nie da zrobić czegoś takiego, w porządku. No to walnęliśmy sobie rzutnik. Nawet dwa, ale o drugim zaraz. Walnęliśmy sobie rzutnik jako tylną ścianę, na którym przez cały czas wyświetlane były jakieś animacje, czy to zgodnie z tematem piosenki, czy też z tym co obecnie działo się na scenie. Nie wiem, naprawdę nie wiem, jaką rolę miały one spełniać. W moim odczuciu, rozpraszały, odwracały uwagę, od aktorów i słów. W momencie, kiedy to co przekazują nam ludzie na scenie, niesie w sobie już i tak duży emocjonalny ładunek, takie coś staje się zupełnie zbędne. Kiedy sobie myślałam o tym, siedząc na widowni, było mi żal, bo czułam, że to zbyt nachalne, treść musicalu jest ważna, ale została w pewnych momentach przeładowana ekspresją (w dodatku czasem dziwną). Miałam wrażenie, że nikt nie obejrzał tego z perspektywy widza, szkoda, to w sumie jedyna rzecz, która utrudniała mi cieszenie się tym musicalem :) Wystarczyłoby zakryć ścianę płachtą materiału. Drugi rzutnik był w porządku, to co się na nim pokazywało to różne treści pisane, i stanowiło miłe urozmaicenie, ALE był moment, w którym pojawiła się jakaś animacja, której w ogóle nie potrafiłam dopasować do sytuacji (i nikt nie był w stanie wytłumaczyć co to było – jakiś wisielec, kościotrup, kto to wie xD)

Kolejną ważną rzeczą, którą jakby nie patrzeć, trzeba zestawić z oryginałem, jest przekład. Żaden ze mnie anglista, ale znając teksty piosenek i dialogów na pamięć, mogę tylko powiedzieć, że są Kokos-approved ;) podobały mi się, nie brzmiały nienaturalnie, i najważniejsze, oddawały co trzeba. It’s a bitch of living/To syf nie życie – (mogło być gorzej) a potem inne fajne rzeczy, tak tak, kciuk do góry jak najbardziej ;D Zauważyłam, że w paru piosenkach, postanowiono dodać coś od siebie instrumentalnie i w porządku, nieźle to wyszło, ale jak dla mnie największym whatthefuckiem był moment, w którym (nie chcę spojlerować więc:) podczas piosenki, która zawsze sprawia, że sięgam po chusteczkę, wyszedł no…koleś w skórze i lenonkach z elektryczną gitarką i zagrał solówkę nad grobem. O CO CHODZI? Trochę ubolewam nad tym, że w polskiej wersji niektóre rzeczy nie brzmią już tak zabawnie, ale to też kwestia tego, jak są wypowiadane.

Słowo o aktorach „nastoletnich”: młodzi więc dobrze, śpiewający wspaniale, więc jeszcze lepiej :) Z trójki głównych bohaterów moje serce wygrywa jak zawsze Moritz (tutaj grany przez Kamila Franczaka, gdzieś jest napisane, że to jego debiut teatralny, jeśli tak, to bardzo udany :D). Uwielbiam tę postać i strasznie się cieszę, że w rodzimej wersji też jest słodką ciapą (no z pazurem, dobra ;P) Ogólnie odniosłam wrażenie, że w paru scenach, reżyser postanowił dodać coś od siebie do kwestii wypowiadanych przez aktorów i w moim odczuciu, nie wniosło to niczego. Czasem sprawiało wręcz, że scena się niepotrzebnie ciągnęła, była przegadana. Moje ostatnie zastrzeżenie wędruje do „the gay scene” – otóż, w broadwayowskiej wersji, przeprowadzona przez doskonałego Jonathana B. Wrighta i Gideona Glicka, jest jedną z moim ulubionych scen teatralnych, filmowych ever. Dialog pomiędzy Hanschenem i Ernstem jest dla mnie po prostu majstersztykiem i uwielbiam arogancką nonszalancję jaką emanuje Wrightowy Hanschen :) W polskiej wersji, scena została potraktowana trochę po macoszemu, ot tak jesteśmy wesołymi gejami (co jest jak najbardziej zabawne ;D), ale w ogólnym rozrachunku nie mam na co narzekać. Jeszcze pochwalę choreografię, czasem delikatna, częściej dynamiczna, bardzo mi się podobała.

Mogłabym tak pisać jeszcze trochę, ale pozostawię to innym osobom, które zechcą wyrazić swoje zdanie na temat polskiej wersji „Przebudzenia Wiosny”. Kto nie zdążył wybrać się teraz, będzie miał jeszcze szansę we wrześniu. Moją opinię, w 100% subiektywną, chociaż chciałam zachować trochę dystansu, przyćmiewa bezgraniczna sympatia do tego musicalu, tak więc z całego serca polecam! Zwłaszcza, że piosenki życiowe jak najbardziej, na przykład takie „Totally Fucked”, które człowiek może sobie ponucić w kontekście maturalnej interpretacji fragmentu poematu Juliana Tuwima „Kwiaty Polskie” ;)

Tym, którzy wytrwali do końca gratuluję i dziękuję :)

2 komentarze:

  1. kiedy twoje dziecko ogląda spring awakening - to wiedz, że coś się dzieje..

    OdpowiedzUsuń
  2. hahah :D ten ksiądz tak na serio, czy to jakiś skecz był?

    OdpowiedzUsuń